Start Bio Wywiady TV Moi Artyści

Dziennik

Kontakt


Dziś jest: 21 Grudnia

Wybierz rok:
2007 | 2008 | 2009 | 2010 | 2011 | 2012 | 2013 | 2014 | 2015 | 2016 | 2017 |

Wybierz miesiąc:

Styczeń

» Luty

MarzecKwiecień
MajCzerwiecLipiecSierpień
WrzesieńPaździernikListopadGrudzień


28 Lutego

Ostatni dzień w Katmandu zaczął się wcześnie bo przed odlotem chcemy zobaczyć świątynię trzyokiego Buddy oraz obejrzeć stare Bhaktapur. Jedziemy wąską drogą jakieś 20 minut i wyrasta przed nami wysoka budowla. Niestety kopuła świątynie pokryta jest rusztowaniem - akurat remont. Mimo to jest co zwiedzać, sporo schodów do pokonania i towarzystwo wielu małp. Małe jak zwykle figlarne, duże o wiele bardziej nieufne i grozne. Sporo miejscowej ludności, ale nie ma tłoku. Są niby dzwony do obracania, miejsca kultu, bardzo przyjazni mnisi, jeden nawet zaprasza do wspólnego zdjęcia. Całość imponująca i w dobrym stanie. Dalej w stronę Bhaktapur. (Jeśli w nazwie jest pur to wiadomo, że to hinduskie miasto, końcówka bad sygnalizuje miasto muzułmańskie). To tylko 12 km na wschód, ale droga wyjątkowo dziurawa, wręcz okropna mając na uwadze, że każdy turysta powinien tu dotrzeć. Bhaktapur to ozdoba Nepalu, miasto kultury i architektonicznego przepychu. Zostało założone w XII w przez króla Anana Dev Malle i do teraz nic nie straciło ze swej królewskości. Pałac, świątynie, schody, pomniki, place - rzeczywiście jest co oglądać i czym cieszyć wzrok. Wszystko z brązowego piaskowca, fantastyczne ornamenty, wszędzie lwy, słonie i orły. Czuję się jak w galerii Trietiakowskiej w Sankt Petersburgu - masa wrażeń, aż trudno to wszystko przyswoić. Nigdzie nie ma śmieci, ludność oferuje rękodzieło ale bez nachalności, można spokojnie podziwiać kolejne budowle. Przewodniki polecają Bhaktapur i warto się tam wybrać. Jest ze 30 stopni i na placu, rozciągnięty, posypia sobie jakiś tubylec. Energiczna policjantka budzi go kijaszkiem i wskazuje inne miejsce ma drzemkę by zniknął z trasy turystycznej. No, no, co za dbałość o image! Z tego wszystkiego decyduje się w restauracji na miejscową herbatę czyli słodką bawarkę. Tak tu i w Indiach serwują ten napój. Przeżywam to bez sensacji i po powrocie do Katmandu mamy jeszcze chwilę na małe zakupy. Wpada mi w oko mały, bordowy, ładnie tkany dywanik. Po krótkich negocjacjach finansowych przechodzi w moje posiadanie. Czas odlatywać. Moi znajomi dostają kolejne wianuszki z kwiatków (jak na Hawajach), ale okazuje się, że celnicy nie pozwalają ich wywozić. Znowu dwie kontrole bagażu, niewielkie opóznienie i samolot Air India bierze kurs na New Delhi. W drodze z lotniska, w pierwszym mroku Delhi jawi się jak nowoczesna metropolia z 4 pasami ruchu w każdą stronę, hotelami i biurowcami. To jednak mylne, pierwsze wrażenie, aż do momentu gdy pojawią się ryksze, ciężarówki tata i inne tutejsze specjały drogowe. Odlatuje dziś do Wawy i mam wirówkę dziwnych myśli. Liznąłem nieco Indie i to te całkiem prawdziwe, a nie piękne plaże Goa. Skrajna bieda poruszyła mnie bardziej niż się tego spodziewałem. Nie podoba mi się New Delhi i nie chciałbym tam mieszkać. Mentalność hinduska też pozostanie mi obca i często trudna do zaakceptowania. Nie wiem jak ten kraj chce stać się światową super potęgą bo by zmienić oblicze Indii nie wystarczy 20 lat. Wiem, że nie widziałem tej super nowoczesnej części tego kraju, ale dalej wątpię w ten cywilizacyjny skok. Czy chcę wrócić do Indii? Moi znajomi z wycieczki do Jaipuru już szykowali się na następną wyprawę za rok. Na dziś nie widzę siebie znowu w Indiach. To zbyt traumatyczne przeżycie, mimo tej wspaniałej kultury i jakże oryginalnych zabytków. Na pożegnanie Swiss, którego często chwalę, zaskoczył mnie i awansował do klasy biznes co oznacza podróż na leżąco i wszelki, inny komfort. Oglądam oscarową rolę Sandry Bullock w filmie The Blind Side o biednym Big Mike'u, który trafia do bogatej rodziny Sandry, a potem do futbolu. Jeśli SB dostanie za to Oscara, bo ma nominację, to znaczy że kapituła ma problemy ... ze wzrokiem. Typowa rola w nieco łzawym filmie. O wiele większe wrażenie zrobił na mnie Where The Wild Things Are, wizjonerski film Spike Jonze będący adaptacją dziecięcej powieści i łączący aktorów z animacjami i wielkimi kukiełkami. Głęboka alegoria. Wawa wita mnie deszczem i chłodem. 

26 Lutego

Rynek Thamil to cztery ulice o długości kilometra w centrum miasta, na których znajduje się masa sklepików z nepalskim rękodziełem - od pashminy przez inne szale, t shirty, czapki, rękawice po różną biżuterię, maski z drewna i starty pamiątek. Sporo tego i można chodzić ruchem bili ze strony na stronę. Wszystko jest tańsze niż w Indiach. Właściciele zapraszają kulturalnie do siebie, a dyskusja o cenie jest otwarta. Po blisko 2 godzinach robi się szaro, a lokale są skromnie oświetlone więc czas było wracać do hotelu. Tym razem wcześnie do łózka, bo trzeba wstać przed świtem.Ruszamy na lotnisko gdy jest ciemno i podróż prawie pustymi ulicami trwa, tym razem, kilka minut. Zdecydowaliśmy się na nepalską atrakcję dla turystów czyli lot małym samolotem w Himalaje. Nie wiemy czego dokładnie oczekiwać. Na lotnisku spory chaos, bo tam gdzie latają samoloty wycieczkowe jest też lotnisko krajowe. Dostajemy się bez pokazywania paszportów, wystarczył bilet. Okazuje się, że tych wycieczek jest kilkanaście, jeden samolot zabiera tylko 18 osób. My lecimy z Buddah Air samolocikiem ze śmigłami, który jest bezpieczniejszy niż jet. Niestety śmigła skutecznie blokują widok i nie wszystkie miejsca są tak samo dobre. Załoga wie o tym i po starcie każdy podchodzi indywidualnie do sterów i tam robi kilka zdjęć. Stewardessa krzyczy do ucha co akurat widać, dostaliśmy dodatkowo mapę Himalajów z zaznaczonymi szczytami. Widoczność świetna, trzeba tylko bacznie patrzeć. Tak, widzę na własne oczy Mt Everest, Annapurnę i parę innych, słynnych czubków. To robi wrażenie, ale generalnie za 160 dolców oczekiwałbym nieco więcej. Choćby lotu nieco bliżej gór. Niebieski dyplom 'zdobycia sercem' Everestu, rozdawany uczestnikom po przylocie, nie poprawił mi humoru. Za to kolejna wizyta na Thamil Market uzmysłowiła mi, że jest tam sporo fajnych rzeczy. Niektóre, z reguły przerażające, maski były kapitalne, biżuteria nie wyglądała na tandetną (sporo turkusów), podobały mi się niepowtarzalne czapki i rękawiczki z odciętymi palcami ze sprytną przykrywką w razie zimna. Te ostatnie, bardzo kolorowe nabyłem za 200 rupii. Na lunch wybraliśmy się na stare miasto w Patan, parę kilometrów od Katmandu. Ruch był makabryczny, pełno motocyklistów i do tego ludzkie przemarsze z okazji otwarcia sezonu turystycznego. Wprawdzie sporo dobrze ubranych policjantów w obowiązkowych maseczkach pomaga na ulicach w rozładowywaniu korków, ale drogi są po prostu za wąskie. Tamtejszy Dunbar czyli pałac i okolice warte są tego transportowego wysiłku. Kompleks kilkunastu budowli, dużo słoni, tygrysów i posążków Buddy sprawia, że czuję się w innym świecie. Na lunch wybieram rybę i nie żałuję. To już 10 dzień na tym zdradliwym terenie i na razie bez sensacji żołądkowych. Sukces. Po powrocie jeszcze małe zakupy na bazarze gdzie zauważam też sporo piratów DVD/CD 100 rupii za sztukę. Podobno jakość super więc w ramach 'pamiątki' kupuję nowy hinduski film akcji Ghajini. Zobaczymy, podobno bez wesela i sentymentalizmów typowych dla Bollywood, które produkuje w Indiach więcej filmów niż Hollywood. Widziałem gdzieś fragment obecnego hitu, komedii Trzej idioci, ale bez podpisów, nie miałem się z czego śmiać. Wieczorem dostajemy zaproszenie na występy młodzieży ze szkoły muzycznej. Ciekawe, ze w tańcu nie ma tam prawie kontaktu fizycznego. Na ulicach też nie widać objętych czy całujących się par. Większość młodych Nepalczyków ubiera się już europejsko - kurtki i dżinsy. Jest 30 stopni, a oni z długim rękawem. Czasami przejdzie tylko ktoś uduchowiony ubrany w kolorowe szaty. Po tańcach wizyta we wziętej restauracji Bhojan Griha. Absolutnie nepalskie jedzenie. Kropla ryżowego samogonu na początek. W karcie win trunki z ... Europy i Chile więc proszę o piwo o wdzięcznej nazwie Everest o pojemności 650 ml. To tu normalna butelka. Widzę, że miejscowi wolą ... Carlsberga!. Dużo wegetariańskich przystawek, zupa a la czarna polewka (kolor). Na szczęście jest ryba, znowu dobra. Przy okazji program artystyczny czyli kilka ludowych tańców. Nie mam już wątpliwości, że Nepalki potrafią być ładne. Nieco skośne oczy, egzotyczne rysy, czarne włosy to ciekawa kombinacja. Gdzie są agenci z Paryża? Mimo póznej pory moi znajomi odwiedzają jeszcze Polkę, p Łucję, która dawno temu poślubiła następcę tronu Nepalu!!! Mieszka tu z nim ponad 20 lat i mam przyjemność ich poznać. W ich mieszkaniu czuję się jak w pięknym muzeum. Rodowe portrety, wspaniałe skóry tygrysów, wisi też niedzwiedz, wspaniały łeb jelenia - takiego zbioru nigdy nie widziałem. No ale jestem w królewskim domu. Przy okazji dowiaduje się trochę o historii Nepalu. Od 2 lat, po obalenie i straceniu króla, trwa niepokój i sytuacja jest nadal napięta. Wprawdzie nie czuję tego na ulicy, ale istnieje obawa, że Nepal zrobi się chińsko czerwony. Podróże kształcą. Nocne Katmandu nie jest ferią świateł, ale główne ulice mają ich dosyć. To był bardzo edukacyjny wieczór.

25 Lutego

Samolot w rozkładzie na 7.30 odlatuje o 9.00 i tu to normalne. Na lotnisku do środka wpuszczani są tylko pasażerowie - żadnych odprowadzających. Może tu ma to sens. Odprawa to India show. Nagle jakiś Kumar (tu ich tyle co u nas Kowalskich x 100000) odprawiający ludzi wychodzi ze swojego boxu i ... nie wraca. Bez słowa robi tak drugi Kumar. Tu nikogo to nie dziwi. Tak jak dwa sprawdzania bagażu, jedno przed samym wejściem do samolotu. Mamy 30 min spóznienia, ale lot do Katmandu (800 km) to tylko godzina. Duży samolot pusty, bo teraz jest przerwa w sezonach. Nie wyobrażam sobie zwiedzania czegokolwiek w temp 40 stopni, a tak będzie za miesiąc. Mamy mega szczęście, bo po 10 minutach z okna widać w oddali dumne Himalaje. Ponoć to się zdarza bardzo rzadko, bo z reguły otaczają je chmury. Piękny widok, można cykać zdjęcia i to fajne. Cały czas idealna widoczność i gdy zbliżamy się do Katmandu widać rozsiane domki. Żadnych drapaczy chmur, duże skupiska małych pudełek.Lotnisko w Katmandu na poziomie 1400 m przypomina trochę kształtem hotele na Lazurowym Wybrzeżu, ale zbudowane jest z brązowej cegły. Mniejsze niż Okęcie w Wawie. Wizę można dostać w 10 minut na lotnisku za 25 dolców. Odprawa idzie sprawnie, w sumie Nepal żyje z turystów. W Katmandu mieszka ponad 2 mln ludzi, w całym Nepalu 30. Na moich znajomych czeka już ktoś i jedziemy do hotelu. Wybraliśmy Radisson, bo leży w centrum miasta. No i pierwsza niespodzianka. Fatalna, wąska droga i niebywały ruch choć jest 11.30. Mój znajomy twierdzi, że pół roku temu nie było tak zle. Teraz to tragedia, poruszamy się jak w Londynie. Miasto przypomina ... dużą wieś, masa motocyklistów jak w Indiach, nie widać zielonych ryksz. Jedziemy ponad pół godziny choć to kawałek drogi. Niemiła niespodzianka. Ulice tylko wąskie, ale zdecydowanie mniejszy bałagan i śmietnik. Nie widać krów, pieski są, ale nieco inne. Nie ma wściekłych klaksonów, które wykańczały mnie w Indiach. Ogólnie lepsze wrażenie. Hotel na europejskim poziomie (120 S za noc), ale mapa na xero! Mogę jechać ze znajomymi na przejażdżkę do starej świątyni więc korzystam z okazji. Musimy wspinać się ze 20 km w góry, ale to dobrze bo zobaczę ciut prawdziwego Nepalu. Po mozolnym wyjezdzie zaczynają się cudowne, górskie widoki. Wprawdzie mijamy trochę slumsów, ale nie widać aż takiej biedy jak w Indiach. Handel na ulicy i w podobnych, jak tam, garażach. Stan dróg niestety wręcz dramatyczny jak na kraj turystyczny, ale tu się chyba trekuje, a nie jezdzi. Trudno cokolwiek wyminąć, a autobusu nie da się nigdy kiwnąć. Trochę ludzi na dachu, w tylnym oknie napis 2010 FIFA World Cup Final! Odlot, bo ponoć piłka nie jest tu narodowym sportem, ale po drodze widzimy jak dzieciaki kopią gałę. Spotykamy też młodych mnichów piorących rzeczy w strumieniu. Mili, uśmiechnięci. Katmandu zostaje w dole, wygląda malowniczo. Świątynia okazuje się bardzo stara i mała z obowiązkowym dzwonem. Trzeba wejść boso, a dookoła mokro. Trudno. Nie domyśliłbym się z wyglądu, że to takie ważne miejsce, bez posągów i zdobień. Po drodze kramy z pamiątkami, ale nie ma chamskiego nagabywania. Jest przyjazne - Excuse me, ale bez czepiania się klienta. Kupuję mini boginię szczęścia. Są też stragany z miejscowym jedzeniem i trochę się łamię. Opiekun moich znajomych namawia i gwarantuje spokój żołądka. No dobra, to Nepal, nie Indie. Próbuje jakby mini racucha i coś smażonego, też z patelni. Może być, racuch fajny, tamto za twarde. Zjeżdżamy w dół i lądujemy w połowie drogi w hoteliku z kamienia, który przypomina ... szwajcarski chalet. Zwie się Chobhar Hotel. Malownicze, małe pokoje - jeden 12 osobowy, dwójka i jedynka! Z małymi balkonami z widokiem na góry! Cudowne miejsce by uciec od świata. Dwójka tylko za 2000 tutejszych rupii, które są słabsze od indyjskich. Na kolorowych banknotach tamtejsze zwierzaki! Gdybym miał znależć miejsce na 'porządkowanie życia czy medytacje' to właśnie tu. Zakochałem się w tym domku! Jemy tam pózny lunch. Wybieram momos czyli pierożki z kurczakiem OK. Jest nawet pizza! Gdy słońce chowa się za piękne góry robi się gwałtownie z 30 tylko 20 stopni i wydaje się, że jest zimno! Zwiedzamy okolicę, fajna, kamienna świątynia, trzy poziomowa, ze smokami, ozdobami etc. Dużo małych posążków. Typowy, buddyjski klimat. Rewelacyjne miejsce. Zjeżdżamy na dół do miasta i znajomi zarządzają odwiedziny na słynnym bazarze Thamil Market.

24 Lutego

Znowu pobudka rano choć wieczorem pogadaliśmy sobie w podróżniczym gronie dosyć długo. Okazuje się, że w ekipie są trzy nauczycielki i ich werdykt o perspektywach edukacji w Polsce zjeżył mi włosy na głowie. Nie było o płacach lecz tragicznych, na dłuższą metę, decyzjach ministerstwa edukacji. Rozmawiamy też o ubraniach jakie panie zamówiły sobie w miejscowej manufakturze gdzie szyje się na miarę. Szukałem tam krawata, ale nie było nic w moim stylu. Myślałem też o dywaniku, bo zabrano nas wczoraj do zakładu tkackiego. Trzeba wstać rano, bo słonie pracują tylko do 10.30. Przejażdżka na słoniu odbywa się pod fortem Amber zbudowanym w 1592 r. To najbardziej okazała twierdza jaką tu widziałem położona na górze i praktycznie nie do zdobycia. Kolejka zabrała ponad 30 minut wypełnione nagabywaniem przez miejscowych handlarzy. Ta stonka może doprowadzić do pasji nawet kogoś cierpliwego. Na słonia wsiada się w 2 osoby i kosztuje to tylko 300 rupii od głowy. Maszeruje 100 słoni, a raczej słonic, bo one są grzeczniejsze. Każda jest kolorowo wymalowana 'na twarzy' metoda kropkową. Nasz słoń zwie się Ruppal i ma 40 lat czyli jest w sile wieku. Za nami, znajomi upuścili na ziemię plecak, który ich słoń wziął zgrabnie trąbą i podał do swojego pana. Co za cudowne zwierzaki. Idą sobie z gracją kołysząc biodrami co powoduje przyjemne bujanie. To rzeczywiście królewska rozrywka i trwa ze 20 minut. Kiedyś słonie zwoziły też ludzi na dół, ale to było dla nich bardzo męczące. Słonie kończą trasę na okazałym dziedzińcu z którego wchodzi się do świątyni Sila Dewi. Nie wolno tam robić zdjęć. Rozumiem to,bo Hindusi to bardzo religijny naród i słusznie czasami chcą respektu dla swoich Bogów, tym razem - Kali. Następny dziedziniec to miejsce publicznych audiencji i niezbyt dużym ogrodem. Kobiety mogły patrzec na to co się dzieje w forcie tylko przez małe szparki. Stamtąd, po schodach wchodzi się na kolejny dziedziniec z którego widać sypialnie władcy i jego żon umieszczone w rogach. On mógł dotrzeć do każdej z nich tajnym korytarzem nie będąc widzianym. Z góry widać panoramę miasta u stóp fortu. Nad nim dominuje jeszcze 12 kilometrowy mur okalający całość. Ten widok zapiera dech i pokazuje jaką potęgą byli Mogołowie. Jaipur bardzo mi się podoba. Zjeżdżamy w dół i w centrum zatrzymujemy się przed pałacem Wiatrów. Bardzo wąski, ale wysoki budynek o dziwnej fasadzie był haremem przez który panie obserwowały miejskie życie. Natychmiast ruszamy dalej, bo chcemy koniecznie zobaczyć tak zwaną Monkey Temple.Swiątynia Małp jest za miastem i nieco wyżej w górach. Nazwa bierze się z dużej ilości małp i rzeczywiście jest ich masa. Trzeba uważac na starsze osobniki, młode są uroczo śmieszne. Jedzie się tam bardzo wąską drogą i to miejsce nie jest specjalnie odwiedzane przez turystów. To świątynia założona przez jakiegoś mnicha gdzie ludzie przychodzą na rytualną kąpiel i po świętą wodę. Malowniczo położona zawiera niby wodospad z którego sączy się woda. Smiałkowie skaczą z jakiś 10 metrów do wody, inni kąpią się normalnie. Spotykamy właściwie tylko Hindusów, jest bardzo kolorowo, jest zaklinacz węży. Tu też mi się podoba choć robi się strasznie gorąco. Niestety czas wracać do Delhi. Jakiś bramin bierze mnie na chwilę do swojej świątyni i wiąże kolorową nitkę. Wracam szybko do reszty, bo przed nami 220 km, sporo górzystego terenu, chwilami krajobraz przypomina mi drogę z ... Los Angeles do Las Vegas. Niestety wszechobecne ciężarówki firmy tata skutecznie blokują ruch. Nasz przewodnik żartuje, ze w Indiach na drodze panuje jedna zasada - żadnych zasad. Podobno prawo jazdy dostaje się bo danie komuś w łapę, nie sprawdza się umiejętności. W razie kraksy zamyka się obu kierowców i sąd decyduje, który był winny. Dlatego wszyscy balansują na granicy wypadku, ale żadnego nie widziałem. Po paru godzinach zjeżdżamy z głównej drogi i wspinamy się do twierdzy Neemrana z 1464 r. Teraz jest to elegancki hotel jakiegoś Francuza. Nie mamy czasu na zwiedzanie słynnej studni, bo Delhi jeszcze daleko. Zatrzymujemy się tylko przy kolorowo odzianym wielbłądzie, który pozuje do zdjęc. Zwie się Chotu Radju i ma tylko 7 lat czyli to dziecko. Ruch na drodze coraz większy, robi się szaro i na miejsce docieramy po 20tej. Co za dzień! Jutro kolejne przeżycie - lecę z Jasiem i Jolą do Katmandu, stolicy Nepalu. Znowu będzie wczesne wstawanie, ale co robić - coś za coś.

23 Lutego

Pobudka o 7 rano, do busika i kierunek Jaipur w bardziej malowniczym Radzasthanie. Tu, gdzie jest teraz dwupasmowa niby autostrada, była dżungla więc dookoła zielono, pola ze zbożem i co 3 km specjalne wieże orientacyjne ułatwiające kiedyś nawigację podróżnym. Wyjeżdżamy wcześnie bo mamy wstąpić do Wymarłego Miasta Fatehpur Sikiri budowanego w latach 1571-85 przez mogolskiego cesarza Akbara. To imponujący kompleks na wzgórzu składający się z czerwonych murów, pałacu i meczetu. Zwiedzamy tylko meczet, który zachował się w świetnym stanie. Kapitalna jest 54 m brama Bulanda i ogromny dziedziniec z białym, jak Taj Mahal, marmurowym grobowcem Salima zdobionym cennymi kamieniami. Legenda głosi, że pustelnik Salim nakazał cesarzowi zbudowanie tego miasta w ramach prośby o narodziny następcy. Jako, że się udało teraz ściąga tam masa przesądnych Hindusów z podobnymi prośbami. Trzeba tylko zawiązać kolorową nitkę na ażurowej ścianie. Jak zwykle przeszkadzają żebracy i handlarze, ale miejsce jest warte odwiedzenia.Jedziemy dalej i zatrzymujemy się w czymś co jest rezerwatem przyrody. Mają tam być różne ptaki, jelenie, małpy, bawoły i pytony. Raczej surowy klimat nie sprzyja bujnej roślinności. To miejsce można zwiedzać rowerową rykszą z wychudzonym Hindusem lub pedałując samemu. Wybieram, z nowym znajomym, rower i wychodzimy na tym dobrze. Szkoda, że mapa jest mało dokładna i brak jakichkolwiek kierunkowskazów. Gdy po godzinie docieramy do siedliska pytonów okazuje się, że nie ma tam żadnego przyjemniaczka. Były jednak wredne mapy, cętkowane jelenie i masa ptaków. Takie mini safari. Może być. Jedziemy dalej płatnym highwayem i robi się coraz bardziej egzotycznie. Zaczyna się transport wielbłądowy, sporo stad z baranami maszerującymi pod prąd, trochę dziwnych pojazdów-samodziałów wypełnionych tubylcami oraz kilka naładowanych, z dachem włącznie, tamtejszych pick upów. To są prawdziwe Indie, to mi się podoba. Wreszcie wjeżdżamy do Jaipuru, fantastyczne mury okalające miasto. Straszny ścisk, wielbłądy nie są szybkie i skutecznie blokują drogę. Dookoła spore góry, to miasto ma jakiś charakter i pulsuje życiem mimo oczywistej biedy. Bardzo kolorowo i egzotycznie! Jedziemy szybko do City Palace by zdążyć przed zamknięciem. Warto było! Wspaniały kompleks mogolsko-tutejszy. Pałac Mubarak Mahal mieści wiele skarbów władców Jaipuru od połowy XVIII w. Stroje, portrety, zdjęcia etc. Są tam dwie ogromne, srebrne kadzie-dzbany (po 4091 litrów) w których jeden z królów zabrał ze sobą wodę z gangesu podróżując do Anglii. Inni władcy bywali równie ekscentryczni, jeden robił wycinanki ... paznokciami, inny ważył 250 kg i zawsze siedział z tarczą by zasłonić brzuch, a jeszcze inny w 1876 r, kazał wymalować główne budowle miasta na ... różowo w geście powitalnym dla księcia Williama! Dostał za to od niego pierwszy aparat foto i okulary i takim widzimy go na portrecie w sali Przyjęć. Przed ostatni kochał grę w polo i zdobył nawet mistrzostwo świata we Francji. O ironio, zmarł po upadku z konia grając w polo w Londynie. Obecny władca to świetny biznesman, z 6 pałaców zrobił hotele, a fragment jego obecnego lokum można obejrzeć za 2.500 rupii! Z Pałacu przenieśliśmy się bystro dalej by spojrzeć, na skąpany słońcem, malowniczy Pałac na Wodzie. Wygląda jakby unosił się na wodzie, wkrótce stanie się, niestety, ekskluzywnym hotelem. Mieliśmy szczęście, bo na drodze obok pojawił się wielki słoń i pomaszerował sobie, chyba, do domu. Fantastyczne! Hotel Khandva Haveli okazał się nieco za miastem, ale wart zachodu. Za 3000 rupii (jedynka lub dwójka) prawdziwie królewskie łoże i standard jak w Europie! Tak, Jaipur to moje miasto, choć ruch wieczorny niemiłosierny i niestety bieda wszechobecna. Jutro wielkie przeżycie - jazda na słoniu!

22 Lutego

Wczoraj, po południu, ruszamy z Jasiem i Jolą na zwiedzanie Delhi. Ostrzę apetyt na Kuth Minar, wieżę z 1193 r i okoliczne budowle. Mało kumaty ryksiarz tuk tuka (tego zielonego pojazdu) twierdzi, że muzeum będzie zamknięte. Uparliśmy się i po 30 minutach lądujemy na miejscu - otwarte! Turyści płacą z reguły za wstęp 10 razy więcej niż Hindusi, ale to akurat rozumiem. Cały teren bardzo ciekawy - kapitalna, nieco starsza, brama Ala-e-Darwaza z islamskimi elementami, jest też meczet z typowymi kopulami i łukami. Prawdziwie zabytkowe, dobrze utrzymane miejsce. Zdecydowanie moje ulubione w Delhi. Jest co zwiedzac i podziwiac. Bardzo polecam! Pozniej wybraliśmy się tym samym środkiem lokomocji do Lotus Temple czyli Domu Modlitwy Bahaitów. Bardzo nowoczesna, wielka i efektowna budowla w kształcie kwiatu lotosu robi duże, architektoniczne wrażenie, wokół wielki ogród. Spotykamy zaklinacza węży z kobrą. Namawia do zrobienia zdjęcia. Skutecznie i nie powiem,żebym się trochę nie bał. Sam budynek zupełnie nie pasuje do zabudowy New Delhi, która jest swoiście bezbarwna. Niby szerokie arterie, nowoczesne drogi, ale bez wyrazu. Stare Delhi to w sumie ruinowy skansen, jakoś to miasto mi nie leży. Idę wcześniej spać, bo odpalam o 6 rano do Agry by móc podziwiać jeden z cudów świata - Taj Mahal. Jedziemy z 7 osobami tutejszym mini busikiem. Oprócz nas jest kierowca, szef wycieczki i jeszcze jeden koleś. Dwa siedzenia dla trzech ludzi, ale to ich problem. Wyjazd z Delhi trochę trwa. Potem 220 km, które robimy w ... 7 godzin! Co ciekawsze drogi, płatne, nie są złe - 2 pasy w obie strony. Problemem jest mentalność kierowców. Wlokę się szybszym pasem, trzeba trąbić by zjechali. Większość ciężarówek nie ma świateł ale są udekorowane niczym choinka na święta. Bardzo kolorowe, tandetne ozdóbki, szaliki, cekiny etc. To przypomina wozy cyrkowe a nie środki transportu. Robi się gorąco, jakieś 30 stopni. Po drodze bieda, małe skupiska garażowatych biznesów, nic specjalnie ciekawego. Jazda się dłuży i zastanawiam się co robi ten drugi facet. Może to zmiennik kierowcy? Pod Agrą nie wytrzymuje i pytam szefa wycieczki. Okazuje się, że to pomocnik, który utrzymuje samochód w czystości (swoistej), bo kierowca nie zniża się do takiej pracy, jak również pewien rodzaj pilota. W Indiach jezdzi się, jak w Anglii, po lewej stronie i kierowca czasami nie widzi czy może wyprzedzać, a ponadto ten pilot ręką sygnalizuje co ma robić inny samochód. Przyglądam się ciężarówką - zawsze dwóch ludzi! Eureka, to dobry sposób na bezrobocie. Po drodze widać sporo rozgrzebanych odcinków, ale pracowników na nich mało. Ale droga w dobrym stanie, są drogowskazy w obu alfabetach, nie tak żle. Czasami ktoś zasuwa pod prąd poboczem, bywają przemarsze krów, sporo psów plącze się przy drodze, ale nie widać ofiar. Nie widać też oznak przemysłu. Wreszcie docieramy do Agry, z dala majaczy legendarny Taj Mahal. Najpierw jednak hotel o dumnej nazwie Royale Residency. Lepszy niż w Warisari, ale dobrze, że jak zwykle mam własny ręcznik. W Indiach to konieczność. Pokój większy, łóżko OK, ale tv nie działa. Jedziemy podziwiać Taj Mahal. Agra, jako miasto, niczym się nie wyróżnia. Typowa bieda i syf. Przed Taj Mahal spora kolejka, bo tam jest duże security. Bilety po 750 rupii czyli ponad 10 dolców. Dodatkowa opłata za sprzęt video. Nie wolno tam wnosić dosłownie nic, nawet papierosów czy gazet!!! Butelka wody i aparat! Sama budowla monumentalnie wspaniała. Podobno Taj Mahal budowało prze 20 lat 22 tys ludzi, a kosztowało to wtedy, czyli 450 lat temu (1631-53), 35 mln rupii. W sumie jest to mauzoleum o idealnie symetrycznej konstrukcji wykonane z ton, pięknego, białego marmury i masy szlachetnych kamieni tudzież paru ton złota. Cesarz Sahdzahan zrobił tę budowlę dla swej zmarłej małżonki Mumtaz Mahal. Cóż to musiała byc za miłość! Gdy się wchodzi przez bramę widać całą, słynną budowlę otoczoną 4 minaretami 40 metrów każdy. Przed Taj Mahal jest rodzaj basenu - sadzawka lotosu. Sam budynek to mistrzostwo rzemieślniczej roboty, Ponoć tym co budowali Taj Mahal odcinano rękę lub 2 palce po to by nie zrobili w życiu nic podobnego. To brzmi raczej jak legenda, ale wiadomo, że nic im za to nie płacono. Tak, to prawdziwy cud architektoniczny. Dla symetrii po bokach jest meczet i pałac królewski. Jedyna asymetria to miejsce pochówku ciała cesarza, bo ciało cesarzowej złożono idealnie po środku. Teraz ich nie widać, są ukryte pod ziemią. W środku nie można robić zdjęć. Główna kopula ma ponad 40 metrów. Gdy się wyjdzie z Taj Mahal widać w dali, za rzeką, wieżę i jakieś ruiny. To pozostałość po tak zwanym czarnym Taj Mahal budowanym tylko przez 5 lat. Cesarz szykował tak sobie własne mauzoleum (1653-58), ale synowie uznali ojca za szaleńca trwoniącego pieniądze i uwięzili go nieopodal w pięknym forcie Red Fort, tak by z okna mógł widzieć Taj Mahal. Co za historia! Sam Taj Mahal to niebywała, idealna budowla, ale nie jestem nią az tak zachwycony. Red Fort to następny punkt wizyty w Agrze i ta twierdza powstała po zbudowaniu Taj Mahal. Poszedł na nią czerwony piaskowiec, mury tej twierdzy są okazale, wewnątrz pałac, taki brat Red Fortu z Delhi choc tamten ma większą i ładniejszą bramę główną. Przed Red Fortem, jak i Taj Mahal, masa upartych handlarzy tandetą. Trudno ich zgubić, są nachalni, najlepiej się nie odzywać. To wielki minus Indii, te watahy natrętnych, wręcz chamskich handlarzy. Wracamy do hotelu na kolację. Kurczak, ryż, nam, bez ekscesów. Jutro rano kierunek Jaipur.

21 Lutego

Ruszyliśmy rano po 8ej ze Skarbkiem nad Ganges by spojrzeć na te niesamowite Ghaty i budowle wznoszące się nad nimi. Brzeg już buzował życiem, działali fryzjerzy, żebracy, w świętej wodzie robiono myju-myju, właściciele łodzi szukali klientów. Skarbek znalazł małą łódz z jednym wioślarzem i ruszyliśmy z Ghatu Dasas do Ghatu Munsi. Schody czyli Ghaty są wszędzie bardzo wysokie,z reguły czerwone, a królujące nad nimi budowle, o podobnym kolorze, wykute w skale wyglądają niepowtarzalnie - dostojnie i groznie. Nie widziałem czegoś takiego, ale nie ma też drugiego takiego świętego grodu liczącego 3000 lat, który chronił Siwę. Płynąc powoli można obserwować życie nad brzegiem czyli rytualne kąpiele (mydło zabronione), pranie na specjalnym kamieniu i suszenie na skalnym brzegu. Suszyło się sporo idealnie takich samych szat, które ponoć są specjalnie znaczone by dotarły do właściciela. Wiadomo, że zakurzą się przy tym, ale są jednak czyste. Dziwne, ale w tej biedzie i brudzie Hindusi dbają o kąpiele i szokująco wygląda ktoś w marnej lepiance ze szczoteczką do zębów!Słońce pięknie oświetlało wszystkie pałace. O zgrozo parę zamienia się ostatnio w hotele i pokrywa się je kolorową farbą! Dopłynęliśmy do oficjalnego krematorium z dwoma smutnymi kominami i drugim miejscem palenie zwłok by tam zawrócić. Oglądanie tych budowli w drodze powrotnej jest równie fascynujące, mijamy główne Ghaty - Darbhanga,Man Mandir, Nepali aż do Manikarnika czyli głównego miejsca palenia zwłok. Budowle obok zapadają się w wodę, są zalewane podczas monsunów i trzeba je odbudowywać. Nad Ghatami jest masa świątyń ze słynną Wiswanatha na czela. Ponoć jest ich ponad 2000, dosłownie jedna na drugiej. Po wodzie sunie sporo większych łódek, bez kolizji, w spokoju, ale wszyscy przyjaznie się uśmiechają. Skarbek prosi wioślarza by trzymał się blisko brzegu, bo wtedy lepiej mi się pstryka. A jest co, to jest niesamowite. Po 80 minutach cumujemy, szef wioślarza przekręca mnie nieco, ale to tu normalne. Skarbek obwozi mnie po mieście i ląduję w niby pałacu-hotelu-dziurze. Mimo paranoi higienicznej decyduje się na śniadanie - tosty z jajecznicą. Przeżywam to i po 12tej Skarbek zabiera do pobliskiego Sarnath. Sam próbował przełożyć swój bilet kolejowy, ale 90 minut nie starczyło!!! Jedziemy swoistymi ulicami z lokalnym kolorytem, dziurami etc. Kurz, syf, korki i czasami na skrzyżowaniach policjant z kijaszkiem, który wali nim w ryksze gdy zle parkują. Klucz do jazdy w Indiach - żadnych zasad, jedzie się na czuja! W Sarnath są tybetańskie świątnie i uniwersytet, na którym studiuje Skarbek.Świątynia (stupa) buddyjska, z przyjaznymi mnichami na bordowo, poraża szaleństwem kolorów w środku. Prawdziwa orgia barw, które sprawiają, w swym ogromie, wrażenie gigantycznego ... kiczu! Z nowej stupy przenosimy się na zwinnym suzuki do kolejnego, świętego miejsca stupy Dhamekh. To tam ponoć Budda wygłosił swe pierwsze kazanie pięciu uczniom po swym przebudzeniu w 526 r p.n.e. Na tym miejscu stoi stupa, a drzewo gdzie odbyło się kazanie jest otoczone kultem i zdobi je pomnik Buddy oraz jego 5 uczniów. Dookoła jest zieleń, na trawnikach siedzą ludzie, obok małe zoo z jeleniami w cętki i paroma krokodylami. Całkiem sielsko i jako, że pogoda wspaniała postanawiam skorzystać ze słońca. Naprawdę wspaniały relaks w jakże egzotycznym miejscu z palmami. Wprawdzie do zoo maszeruje dużo kolorowo ubranych Hindusek z dzieciakami, ale nie ma hałasu. Można medytować i niektórzy tak robią. Sama świątynia dosyć surowa, ale prezentuje się okazale. Dzień wcześniej odpoczywałem podobnie na terenie uniwersytetu Benares. Ogromny teren, masa wydziałów i piękna, też buddyjska świątynia. Bardzo rozległa z paroma ołtarzami i dzwonem, w który należy uderzyć wchodząc. Lubię łączyć edukację z odpoczynkiem o ile to możliwe. Jako, że Skarbek porzucił mnie w Sarnath muszę tylko pamiętać by zdążyć na nocny pociąg do Delhi. Mdli mnie gdy o nim pomyśle!Mam zamiar odwiedzić muzeum archeologiczne, ale zamykają je przed moim przybyciem. Widać taka karma! Miałem za to czas by spojrzeć na ruiny stupy Dharmaradzika. Tam medytuje sporo ludzi. Stupę zbudował cesarz Asoka, krwawa postać w historii Indii, który przeszedł metamorfozę po wyrżnięciu wszystkich swoich wrogów! Ponoć gdy stanęła przed nim armia kobiet zrozumiał niecność swego życia i stał się dobrym władcą! Odwlekam wyjazd z Sarnath jak mogę, ale wreszcie wsiadam do autorykszy. Kierunek - podły dworzec. Znowu te same zakurzone, okropne drogi, ta sama bieda, lepianki z liści i drzewa, szaleni kierowcy. Po drodze widzę sklep rzeznika - trudno to opisać! Facet szlachtuje coś na brudnym kocu w kurzu i brudzie w czymś co przypomina garaż z jedną żarówką jako oświetlenie. Wszystkie biznesy to takie garaże, różnią się tylko branżą. Docieram do Waranasi w 40 minut i mam jeszcze czas by spojrzeć na wieczorne życie. Restauracje (wielkie słowo)głównie wegetariańskie, kramy z górami tandety tudzież parę garnków i patelnia do robienia fast food Indian style. Gdybym konał z głodu nie dotknął bym tego, bo śmierc byłaby w boleściach! Im to nie szkodzi. Okazuje się, że przejście na drugą stronę ulicy, która płynie morze ryksz, motorów i samochodowych wraków to sport ekstremalny. Podpatruje tubylców i ruszam z duszą na ramieniu. Cud, przeżyłem. Przed dworcem mega syf, żebracy, kaleki, wszyscy mieszkają na ulicy. Do tego ciemno, bo co chwilę gasną lampy. Dobry nastrój do dreszczowca. Wreszcie wchodzę na peron, upewniając się,że to ten właściwy. Wtacza się niebieski pociąg z piekła rodem. Tłum ludzi z ogromnymi pakunkami, walizami, jak na filmach. Jestem już mądrzejszy o jedną podróż więc łatwo odnajduje jedyny 'luksusowy' wagon. Pociąg rusza o czasie, co za ulga. Znowu komplet, jedzą, gadają, ale jestem na to przygotowany. Nawet jakoś usypiam. Gdy się budzę dowiaduje się, że mamy 2 godziny spóznienia! Widzę trochę Indii przez brudne okno wagonu. Chłopaki graja w krykieta na czymś co przypomina ... cmentarz. Znowu masa lepianek, krowy, syf, syf, syf. W sumie ekspres z Waranasi łapie ... 4 godziny spóznienia. Nikt się nie denerwuje, normalka! Chris Rea opowiadał mi kiedyś, że napisał Road To Hell stojąc w korku w drodze do domu. Ta podróż to był Ride To Hell And Back. Mogę to tylko podsumować cytując conradowskiego Kurtza - 'Horror, horror, horror.'

20 Lutego

Po południu Skarbek zabrał mnie na uniwersytet Benares, który na mój gust będzie, powierzchniowo, jednym z największych na świecie. Piękne miejsce, które dobrze świadczy o systemie edukacji w Indiach. Jest też tam duża świątynia ze sporym ogrodem. W środku można uderzyć w dzwon co sygnalizuje nasze przyjście. Jak każda taka świątynia buddyjska wewnątrz jest dosyć pusta i przestronna. Można jednak oddać hołd, ale oczywiście boso. Przewija się tam sporo ludzi, ale generalnie turystów z Europy widzi się mało. Więcej jest gości z Japonii co jest religijnie zrozumiałe. Po trzech godzinach tam wróciliśmy na wieczorne modły nad Gangesem z cyklu światło i dzwięk. Celebrowało je 7 braminów ubranych na seledynowo i robili to z dużą swadą więc było na co popatrzeć. Do tego muzyka, zapach kadzidełek i kolorowe światła w generalnie ciemnawym grodzie. Zakończyło się spływem do Gangesu świeczek z płatkami kwiatków, coś w rodzaju naszych wianków. Skarbek wcześniej opuścił mnie na rzecz opieki na babcią zapewniając, że to bezpieczne miejsce i nie muszę się niczego obawiać. Odbyłem więc wieczorny spacer ghatami do miejsca spaleń, które wieczorem wygląda bardziej mistycznie. Swoiście prezentowały się niektóre ghaty usłane leżącymi psami i kozami. Krowy i byczki na wieczór grzecznie wracają do swych właścicieli. Po drodze z uniwersytetu spotkaliśmy ich całkiem sporo, Skarbek pokazał mi restaurację jakiegoś Niemca, ale nie skorzystałem. Byliśmy też w kilku sklepach z pieczywem - nie wiedzec czemu takie nasze bułki-paluszki uchodziły w jednym za ... German bread! Generalnie trudno tu o coś europejskiego na stół, marne były też owoce - mandarynki kwaskowe z pestkami, banany zgniławe, kiepskie jabłka i zwykła papaja. Najbardziej przeżyłem brak małp, na które bardzo liczyłem. W sumie widziałem ich tylko 4! O ile ghaty po ceremoniach opustoszały o tyle główne ulice buzowały życiem. Te lepiankowe sklepy oświetlone z reguły jedną żarówką to takie nasze 'szczęki' gdzie dominuje mega tandeta. Oczywiście na ulicy przyjmuje fryzjer, masażysta, szewc. W takich szczękach swoje interesy prowadzą wszyscy lokalni biznesmani. Sporo jest zakładów napraw motocykli czy rowerów, który jest tu zbyt dużo. Skarbek wyznał, że generalny remont silnika suzuki kosztował go ... 50 euro! To prawda, że lokalne jedzenie, którego nie tykam i lokalny transport (różne ryksze) jest baaaardzo tanie, dosłownie grosze, ale okropny hotel będzie droższy niż markowy w USA. Można zawsze spać pod chmurką jak rzesze żebraków, ale do tego trzeba mieć swoistą mentalność. Co do jedzenia to przeżywam srogi zawód. Kurczaki tikka i tandoori w Dehli były marne, a nam bread wręcz okropny. Tu ,w ramach mojej higienicznej paranoi, skusiłem się tylko na nędznego kurczaka w hotelu i wspomnianego paluszka (ok). Przeżyłem, ale podniebienie nie miało satysfakcji. Jako, że w pokoju nie działał tv, a nie było radia miałem czas na kontemplacje nad życiem. Pobyt w Indiach nieco zmienia perspektywę. Smutne jest obcowanie z tą niebywałą biedą, ale Skarbek pocieszał mnie, że ci ludzie nie widzą tego tak jak ja. Oby miał rację, ale jeśli ktoś narzeka gdzieś na swoje życie, zarobki etc polecam wizytę w Indiach. Tu masa ludzi nie ma NIC i żyje, a nawet przyjaznie się uśmiecha. Czy Indie pobudziły mnie duchowo? Nie sądzę, ale nie miałem z tym kłopotów więc nie to było celem mojej wizyty. Chciałem zobaczyć to wszystko na własne oczy, dotknąć świętej krowy, spojrzec na Ganges. Przejażdżkę łodzią po Gangesie Skarbek zaplanował na jutro rano. To musi byc wspaniały widok, te ghaty, świątynie i pałace od strony wody!

19 Lutego

No to jestem w Indiach. Sama podróż do Waranasi 770 km to tutejsza przygoda. 13 godzin nocnym pociągiem-kuszetką gdzie są 64 łóżka, ale bez przedziałów!!! Lud je, kręci się po nocy, no i sam pociąg nie myty od wyprodukowania z małymi, zapyziałymi oknami, ale z klimatyzacją. Nazwisko jest na liście naklejanej na wagon, ale znalezienie wagonu to spory wyczyn, choc jest tylko taki jeden, specjalny na cały skład. Litościwie spalinowy pociąg używający jeszcze brytyjskich torów spóznił się tylko o godzinę. Sukces! Czeka na mnie taksówka i zabiera do hotelu Palavi International Hotel. Wygląda jak dawny pałac, ale pokoje klitki, coś w rodzaju shit hole. Pełna depresja więc szybko dzwonię do pana Skarbimira, studenta sanskrytu, i chcę zacząć zwiedzanie. Skarbek, jak każe się nazywać, zjawia się natychmiast na swoim czerwonym suzuki i ruszamy w miasto. Waranasi to najświętsze miasto hinduizmu położone nad Gangesem. Magnesem jest masa świątyń, słynne schody i miejsca palenia zwłok. Zaczynamy od spaceru nad Gangesem po różnych Ghat (schodach). Są bardzo wysokie i stare, do zeskakiwania, nie chodzenia. Ganges okazał się wąski - jakieś 250 metrów i wcale nie taki brudny. Bałem się fetoru czy szczątków ciał w rzece, ale nie było nic takiego. Podeszliśmy do miejsca spaleń, ale zachowałem 50 m respekt by nie gapić się jak idiota. Były przygotowane stosy, widziałem znoszone ciała i górę popiołu. Było gorąco, ok 30 stopni, więc wycofaliśmy się do jakże wąskich uliczek. Bardzo wąskich i czasami ciemnych. Tu już orgia zapachów, a właściwie smrodu. Syf, mega syf! Zebracy, krowy, miejscowy folklor. Skarbek znosi to z godnością - mieszka tu 12 lat i przywykł do tego. Odwiedzamy tybetański klasztor z drewna z miłymi mnichami. Chwila normalności. Wracamy na główna ulicę i syf show trwa. Ruch niemiłosierny, bardzo kolorowo i gwarno. Wszyscy w ruchu, hałas klaksonów ryksz, prawie hell! Skarbek jezdzi jak mistrz świata motocrossu. Tu nie ma żadnych reguł,można jechać pod prąd, trzeba walczyć o przetrwanie. Totalne piekło. Skarbek zostawia mnie w hotelu bym ochłonął.

18 Lutego

Czas na eskapadę po mieście. Skoro jestem w New Delhi to trzeba skorzystać z miejscowego transportu czyli zielonej auto rykszy. Jest ich tu prawie 50.000 i wehikuł ten przypomina nasze ... pojazdy dla niepełnosprawnych. Niby motorynka na gaz z dwoma siedzeniami z tyłu. Swoista atrakcja. Jasio miał numer jednego drivera imieniem Tetu i z nim ruszyłem na zwiedzanie tego molocha. Stare i nowe Delhi to 15 milionów ludzi. Tetu to dumny Sikh w turbanie i brodą. Zawiózł mnie najpierw do baaaardzo rozległej posiadłości czyli pałacu prezydenckiego. Dookoła różne ministerstwa, wszystko z czerwonego piaskowca. Pałac ooogromny, ogrody też, wszystko można podziwiać przez kraty. Spore oddziały security aczkolwiek policja i żołnierze nie sprawiają wrażenie groznych.Następny przystanek to świątynia Sikhów gdzie jest święta Księga. Sikhowie, w odróżnieniu do Hindusów, mają jednego Boga i w środku, ta Księga leży skąpana w kwiatach. Chodzi się boso, obrządek trochę muzułmański, nastrojowa muzyka na żywo. Na szczęście mało ludzi, można robić zdjęcia. Jazda szerokimi arteriami to rodzaj walki o życie, ale bez kolizji co zakrawa na cud. Każdy wpycha się jak chce, wszyscy trąbią i manewrują niczym podczas slalomu. Pogoda dobra, ze 20 stopni, mały wiaterek. Następny przystanek to India Gate czyli dwie bramy będące odpowiednikiem pomnika na cześć tych co walczyli za Indie. Tu więcej turystów, ale bardzo mało białych. W sumie nic specjalnego, niestety. Dookoła kramy z jedzeniem i piciem, którego nie wolno mi tknąć. Zbliża się godzina korków i Tetu uprzedza mnie, ze będzie tłoczno. Rzeczywiście ruch niemiłosierny. Jesteśmy w starym Delhi by spojrzec na budowlę zwaną Red Fort czyli wielki zamek maharadży. Wielce imponujące mury. Tetu twierdzi, że nie warto tam wchodzić. Teraz kierunek słynny meczet Jama. Rzeczywiście ładnie położony, naprzeciw Fortu. Stare Delhi to dopiero szok. Wprawdzie nie spotykam krów, ale sporo dużych, mocno wylniałych, bezdomnych psów. Na dachu jakiegoś budynku, który powinien zaraz runąć widzę 2 małpki. Najdziwniejsza jest plątanina kabli, które biegną wzdłuż ulicy - to linie elektryczne, telefoniczne etc. Wystarczy, że usiądzie na niej małpka, zerwie ją i ktoś nie ma prądu. Wzdłuż ulicy swoiste klitki-sklepy o buńczucznych nazwach w stylu emporium czy corporation. Wszystko odrapane, powyginane, trzyma się na słowo honoru. Jest na to jedno, dobre polskie słowo - syf. W drodze powrotnej Tetu zabiera mnie do mauzoleum Gandhiego. To ogromny park gdzie na środku, na marmurowej płycie pali się wieczny ogień. Po 5 godzinach wracam do Jasia. Pierwsze otarcie z Indiami nie wypadło korzystnie. To chyba nie jest kraj dla mnie. Wieczorem ustalamy, że rezygnuje z wycieczki do Goa i leżenia na plaży by dotrzec do Gangesu. Czeka mnie podróż nocnym pociągiem do Varanasi. Tam na szczęście jest jakiś miły Polak o egzotycznym imieniu Skarbimir, który się mną zaopiekuje. To będą prawdziwe Indie. Chyba jestem na nie gotowy, chcę to zobaczyć by mieć swoje zdanie.

17 Lutego

Od dawna chciałem odwiedzić Indie i nawet kiedyś miałem już wizę, ale coś mnie zatrzymało na ponad 10 lat. Teraz okazja nadarzyła się wyborna, bo Jasio, mój kolega ze studiów, trafił z misją do New Delhi. Zapraszając wysłał mi parę fotek z krowami leżącymi na ulicach i ostrzegł, że czeka mnie szok kulturowy. Dla kogoś kto zjechał swego czasu dawny ZSRR i to przeżył wyprawa do Indii nie brzmiała jak podbój Marsa. Wprawdzie samo zdobycie wizy w ambasadzie w Warszawie wymagało sporego samozaparcia, ale chęć postawienia nogi nad Gangesem jest w stanie dodać animuszu.Lot z Zurichu Swissem to tylko 7 godzin z własnym ekranem i sporą ilością filmów. Tym razem zestaw był wątły, bo ani Informant z Mattem Damonem w roli psychola, urzędnika korporacji, ani zbiór nowel pod obiecującym tytułem I Love New York ani biegunowy Whiteout ze śliczną Kate Beckinsale mogły jedynie zabić czas nie dając większej satysfakcji. Na szczęście odprawa paszportowa poszła piorunem, nie to co w USA, i o północy poczułem wiaterek Delhi. Jasio nakazał mi wykupienie taksówki w systemie prepaid co daje ulgę kieszeni, która w Indiach jest non stop drenowana przez tubylców. Jazda czteropasmową drogą, którą zasuwała masa wraków nie nadających się do ruchu w żadnym, cywilizowanym kraju była sporym przeżyciem. Nie, nie wynajmę tam sam samochodu ani nie usiądę, po lewej stronie, za kierownicą. Jazda tam to istne szaleństwo, choć wypadku nie widziałem. Po 20 minutach kierowca stwierdził, że nie może znależć podanego adresu. Pojezdził dookoła i na szczęście Jasio, przez telefon, podał jak do niego trafić. Uff, poczułem się lepiej. Jasio poinformował mnie, że zrobiło się nadzwyczaj zimno - jakieś 19 stopni - i nikt nie wie co się dzieje, a ludzie z południa Indii tu marzną!!! Do tego pojawił się wiatr. Pogadaliśmy kilka minut i ustaliliśmy, że jutro ruszę w miasto tudzież dogadamy wszystkie detale dotyczące moich wycieczek. Zdaniem Jasia Delhi nie jest ekscytujące i wystarczy mi na nie 2 dni. Ano, zobaczymy

13 Lutego

Wieczorem wybrałem się jeszcze do sklepu Amoeba i dobrałem CD wielebnego Ala Greena, który ma wyjątkowo aksamitny, soulowy głos. Wracałem szybkim busem i była to jazda niczym w filmie Speed. Kierowca, Meksykanin, dosłownie leżał w fotelu i miał głowę na wysokości kierownicy, a jako, że nie było ludzi na przystankach 40 km przejechał w 45 minut. I to główną arterią L.A. - Wilshire Blvd!!! Pogratulowałem mu takiej fantazji i to go wyraznie ucieszyło. Polecam w L.A. autobusy Rapid na '7'. Wczoraj słońce pozwoliło mi na godzinę opalania przed odlotem. Zdążyłem wcześniej znależć coś na grzbiet, niestety, kolejne Skechersy na nogi oraz coś z elektroniki. Ameryka jest tak tania, ze trudno się tu opanować. Ogromna plaża w Santa Monica praktycznie była pusta - tylko biegacze po zdrowie i psiaki. Najlepszy patent w L.A. na dotarcie na lotnisko to 'bus shuttle', bo o taksówkę na ulicy tu bardzo trudno. Z powodu ostrej zimy i paraliżu na wschodzie USA lotnisko LAX w L.A. było nadzwyczaj luzne. Przejście ochrony zabrało mi 10 minut!!! Niestety znienawidzona Lufthansa potwierdziła swą słabość spóżnionym samolotem. Potem, we Frankfurcie, nikt 'nie był w stanie' mi pomóc w szybkim dotarciu do bramki na odlatujący za 10 min samolot do Wawy. To zakrawało na chamstwo i totalny brak troski o pasażera! Udało mi się, ale to kwestia wielu lat doświadczenia w takich sytuacjach. Nigdy więcej nie wsiądę do Lufthansy, gorsza dla nas była tylko chyba Luftwaffe. Wawa w śniegu, ale przynajmniej nie taka zimna jak tydzień temu. W BBC World dowiedziałem się o samobójczej śmierci projektanta Alexandra McQueena, który był kolosalną osobowością i wielkim wizjonerem. Lubiłem oglądać jego szalone stroje na wybiegach i słuchać jego odlotowych wypowiedzi, bo miał się za chuligana w świecie mody i mówił z bardzo ciężkim, londyńskim akcentem. Miał wszystko, ale ponoć nie mógł znieść śmierci matki. Co za tragicznie piękna miłość. Spojrzałem na nasze kanały, a tu kolejne, polityczne dyrdymały. No i Olimpiada, wprawdzie w znajomym Vancouver, ale zimowe sporty, oprócz hokeja, mnie nie biorą. Zastanawiam się co zabrać za parę dni do Indii. Kręci się nowy CD Sade, która nie zauważyła, że mamy XXI w, ale to co robi, robi nadal dobrze.

12 Lutego

Jake Gyllenhaal, kowboj z filmu Brokeback Mountain, okazał się miły i rozmowny. Wprawdzie spóżnił się ponad 30 minut ale odpowiadał ciekawie i bez zniecierpliwienia. Jak mówił kontroluje swoją karierę i dobrze wie co i dlaczego gra. Potrafi się śmiać i dowcipkować. Wygląda jak na ekranie, przystojny typ. W nowym filmie Książe Persji ma długie włosy i przypomina bardziej gwiazdę rocka niż Persa. Gdy mu to powiedziałem przyznał mi rację. Dobrze czuł się w swojej roli, niezle fechtował i romansował. Film wejdzie na ekrany w czerwcu i jak wszystkie produkcje Jerry'ego Bruckheimera (tego min od Piratów z Karaibów) powinien być hitem, bo to wartkie kino akcji dla wszystkich. Widziałem fragmenty tego dzieła w biurze pana J.B. w Santa Monica gdzie jest min sala kinowa na 20 osób. Nie dotarłem jednak na koncert Waiwrighta, bo zaczynał się ok 22, a po zmianie czasu wtedy zamykały mi się oczy. Nie zdążyłem też na Earla Jr, bo jego występ trwał tylko ... 15 minut!! W moim ulubionym klubie Troubadour nie było nikogo znanego więc koncertowo był to stracony wyjazd. Na szczęście pogoda się poprawiła, wróciło słońce i zrobiło się kalifornijsko. Z mojego pokoju widziałem wieczorem pięknie oświetlony diabelski młyn na Santa Monica Pier. Ten ongiś słynny z wizyt elit hotel odzyskał niedawno swój blask i ducha lat 20. Rybki i owoce morze są tam warte 30 dolarów (tak, tak tylko tyle!, ale cocktail Casa Del Mar już nie. Zabawne, że gdy spadła temperatura pod wielkimi drzwiami w restauracji wylądowały ręczniki by zlikwidować ... przeciągi. Mimo to hotel ma klasę i warto go odwiedzić.

10 Lutego

Latanie Lufthansa to smutna sprawa - tylko 2 filmy na 10 godzin, stary samolot, ciasno. Po wylądowaniu, wczoraj, było nawet ciepło, krótki rękaw. Odwiedziłem stare kąty czyli Hollywood Blvd gdzie obok oscarowego Kodak Theatre jest teraz sklep... Hard Rock Cafe. Po drugiej stronie mamy sklepy Zara i H&M. Coraz lepiej.Robi się inaczej, bardziej sieciowo. Dalej, w stronę Vine St, zostało kilka mocno tandetnych shopów jak na dawne Hollywood przystało. Byłem w ulubionym sklepie Amoeba Records, który ma się dobrze. Znalazłem biografię Harvey'a Keitela i CD Rona Sexmitha. Poszukam dalej w środę, bo wtedy zagra tam syn Steve'a Earla, Justin Townes Earl, którego chcę posłuchać. Może dziś dotrę na koncert balladzist Laudona Wainrighta III do klubu Largo. Zobaczymy, bo pogoda denna. Pada, a momentami leje!!! Tragedia, Kalifornia ma kłopoty z deficytem, porządkiem, a teraz nie ma tam nawet słońca!!! Jedyne pocieszenie to znakomity hotel Casa Del Mar połoĽony nad samym Pacyfikiem. Naprawdę ładne pokoje, stylowe i ze smakiem co w USA jest rzadkością. Czas na delektowanie się burżuazyjną dekadencją.

7 Lutego

Wszystko gotowe do podróży do Los Angeles. Zdążyłem jeszcze wypowiedzieć się do wieczornej Panoramy w TVP2 i wpaść na występ kapeli White Lies do Stodoły. Kwartet w czerni nie dał żadnego showu i w prostej muzyce unosił się ponury cień Joy Division choć zaczęli ostro od Farewell To The Fairground. Grali kawełki z CD To Loose My Life co było przyjmowane bardzo owacyjnie. Nawet wokalista Harry McVeigh ugiął się i podziękował za świetne przyjęcie. Mimo songów o śmierci było wesoło, kapela zagrała jeszcze wczesny kawałek Used To Love Him, a na bis przypomniała kapitalny, wczesny numer Talking Heads, Heaven. Nie było w tym zimnego bólu z jakim śpiewał to David Byrne, a było coś w rodzaju solówki gitarowej. Dosyć kuriozalnej! Wprawdzie kwartet White Lies nie zachwyca instrumentalnie, ale tworzy nastrój i potrafi zadowolić swoich fanów. Lecąc do L.A. będę się zastanawiał jak to możliwe by Amerykanie, mając taki deficyt idący w tryliony dolarów, tak trzęśli światem. Zabawne, że nagle Chińczycy mają ich teraz ekonomicznie mocno w garści. Jednak teorie p M.Friedmana o totalnej dominacji pozbawionego kontroli sektora prywatnego przy zorientowaniu na szybki i bezwzględny zysk chyba się nie sprawdzają. Ciekawe jaką metamorfozę przeżyje schorowana Jedynka Polskiego Radia, bo zanosi się tam na wielkie zmiany. W sumie gdyby trafiło się tam paru dobrych ludzi może byłoby czego lub kogo posłuchać, bo dla mnie radio to magiczny kontakt ze słuchaczem, a nie gonitwa pseudo hitów w sosie reklamowym.

3 Lutego

W poniedziałek byłem rano w TVN24 by skomentować nagrody Grammy. Generalnie poszły w dobre i godne ręce. Wyprawa do Los Angeles potwierdzona, oby było cieplej niż mówi prognoza (16).Widziałem film 'Była sobie dziewczyna', który złapał nominację do Oscara. Dobra opowieść o zdolnej nastolatce kulturalnie uwiedzionej przez podejrzanego, nieco starszego lekkoducha, która rzuca szkolę by za niego wyjść. Sprawy się jednak komplikują ... Stylowa Anglia z połowy lat 60tych. Dobre aktorstwo młodej Carey Mulligan i znanego mi Petera Sarsgaarda. Nie spodziewałbym się jednak za to nominacji do takiej nagrody. Rozmawiałem niedawno z przytomnym facetem, który stwierdził, że żyjemy w 'dekadzie totalnego kłamstwa'. Kłamią politycy, media, naukowcy, praktycznie każdy i to na całym świecie. Coś w tym jest... ciekawe do czego to nas doprowadzi?